31 grudnia 2012

Rock This Party

Rok dobiega końca. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Powinienem szukać nowego mieszkania, nowej pracy i wziąć się w końcu za pisanie tego licencjatu, który jest totalnie zbędny. Przeszukując dziś ogłoszenia o pracę, doszedłem do wniosku, że powinienem się okaleczyć, aby zdobyć zaświadczenie o stopniu niepełnosprawności, oraz podjąć kroki w celu zmiany płci. Okazuje się, że żyjemy w takich czasach, gdzie łatwiej zdobyć pracę będąc niepełnosprawnym, bo za takiego przysługuje bonus dla pracodawcy. Młody i zdrowy koleś może liczyć na pracę w telemarketingu  za 5zł/h, w kebabie albo jako "agent nieruchomości". Miałem nie narzekać, więc ucinam ten monolog. Mam nadzieję, że wkrótce nastąpi happy end i wszyscy umrzemy.
W nagrodę za przetrwanie roku 2012, mogę się dziś spić jak świnia. Najlepiej do nieprzytomności. I nikt nie musi tego widzieć. Same plusy. Chociaż fajniej byłoby się najebać z kimś. No, ale trudno. Wszystkiego dobrego w nowym roku.

Aż trudno uwierzyć, że od roku rzygam tu bólem i jeszcze mi się chce. Mało tego - ktoś to w dodatku czyta. Pozdrawiam!

12 listopada 2012

Casualties of War

Totalny zastój. Męczy mnie natłok myśli, ale już nawet tutaj nie potrafię ich przelać, dać im ujście. Wszystko gdzieś się ciśnie we mnie i chce rozsadzić, ale jeszcze nie ma odpowiedniej mocy. Być może nigdy nie będzie miało i kumulacja tej energii zrobi mi kolejne wewnętrzne "kuku", które potem jakoś zaszpachluje, zamaluje, wyklepie, zakryje i schowam, żeby nikt nie widział.
Dużo myślę o śmierci. Niekoniecznie o swojej, ale raczej w ogólnym kontekście. Skutkuje to tym, że mam coraz durniejsze sny, w których umieram w coraz bardziej żałosny sposób. Czasem czuję we śnie, że chce mi się śmiać z tego powodu i mam ochotę się obudzić, tylko po to, aby parsknąć śmiechem i iść spać dalej. Chociaż, gdy się dobrze zastanowić, to z samym snem też mam problemy. Budzę się po kilka razy, jakby sprawdzając czy wszystko gra, a potem już nie mogę zasnąć przez dłuższą chwilę. Czy ja się kiedyś ogarnę w tym życiu? Czy nabiorę nawyku doprowadzania rozpoczętych spraw do końca? Czy po prostu już zawsze będę żył w tym rozpierdolu i udawał, że nad nim panuję? To zupełnie tak, jakbym próbował zbudować domek z kart, który za każdym razem rozpada się, a ja zbieram wszystkie elementy i ,po dłuższym fochu, usiłuję wrócić do względnej normalności. O ile o normalności można w ogóle mówić w moim przypadku. Zresztą, "normalny" zawsze mnie drażnił. Co to znaczy "być normalnym"?
Wszystko powoli zmierza ku pewnemu punktowi kulminacyjnemu. Kolejny kamień milowy na trasie zwanej życiem. Tylko czy cokolwiek się wtedy zmieni? Trzeba będzie podjąć jakieś ważne decyzje, coś postanowić, obrać nowy kurs, zrobić coś ze sobą, żeby zachować jakąś ciągłość. Innymi słowy: trzeba będzie zrobić coś, w czym jestem beznadziejny - określić się. Przecież ja nawet nie jestem na to gotowy! Chociaż zdaję sobie sprawę, że nikt nie ma gotowej recepty na życie, że nikt nie jest gotowy, to jednak wcale nie daje mi to żadnej ulgi. Po co oglądać się na innych, skoro nie niesie to ze sobą absolutnie nic? Ludzie mojego pokroju powinni być eliminowani już na starcie. To byłoby najbardziej humanitarne wyjście. Zamiast tego, wmawia się nam, że każdy człowiek ma równe szanse, że całe życie przed nami i wystarczy tylko wyciągnąć po nie ręce, a manna sama spadnie z nieba. Przecież to kłamstwo! Nie ma równych szans, tak jak nie ma równych ludzi. Życie nie było, nie jest i nie będzie sprawiedliwe. Ja pierdolę, ale banał.


Od wczoraj poważnie zastanawiam się nad dźgnięciem się wielkim nożem w szyję. Jestem pewien, że byłoby to na swój sposób odprężające uczucie w obliczu bólu (nie, tym razem to nie ból egzystencjalny, ale czysto fizyczny), jaki towarzyszy mi od czwartku.
Gdybym miał do spełnienia trzy życzenia, pewnie zmarnowałbym je na jakieś idiotyzmy, typu kontener żelków raz na miesiąc.

Po co ja to wszystko piszę? 

02 listopada 2012

On Stranger Tides

Jesienny wkurw chyba powoli ustępuje. Nie twierdzę, że wciąż nie budzę się z tym głosem w głowie, że wszyscy ludzie to "dziwki i chuje" (w zależności od płci, chociaż i tu mogą być wyjątki), aczkolwiek zazwyczaj przechodzi mi nim dojadę do pracy. Czasem tylko wraca, jak okazuje się, że burdel do ogarnięcia jest wielkości Mt. Everestu. Ostatnio nawiedza mnie idiotyczny sen. O piratach. Nie wiem, czy to ma związek z Halloween czy ze Wszystkimi Świętymi. A może dopiero doszły do mnie emocje po obejrzeniu Piratów z Karaibów (ale to było jakieś kilka miesięcy temu...)? W każdym razie, co noc płynę sobie na jakimś statku pirackim. Piraci, papuga - te sprawy...Oczywiście zawsze jest sztorm i ogólnie jest całkiem chujowo, ale stabilnie (zdaje się, że ten tekst jest ostatnio modny, więc co mi tam). No i jak w końcu uświadamiam sobie w jak ciemnej dupie jestem, pojawiają się duchy, na oko, innych piratów i mój sen dobiega końca. Musiałem się tym z kimś podzielić, nawet jeśli będę to tylko ja sam.

24 września 2012

It's not happening.

Nastała jesień. Szlag by ją trafił. Jesienią zawsze wszystko się pierdoli. Kiedy myślę, że jest już dobrze, wszystko zaczyna się chrzanić. Powinienem się już przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy. Ta literatura mnie chyba dobiła. Zgniotła w jednej chwili cały mój zapał. Zdmuchnęła jak zapałkę. Mam ochotę leżeć cały dzień i nic nie robić. Nawet nie myśleć. Leżeć, żreć i patrzeć jak tłuszcz zaczyna wylewać się z każdej strony. Znowu zbyt szybko dałem się strawić przez ogień nieskonkretyzowanych pragnień. Nawet nie wiem czy to były moje pragnienia, czy kogoś zupełnie innego. Potrzebuje nowego bodźca, jakiejś stymulacji do działania, motywacji. Czemu tak trudno jest mi to utrzymać przy sobie? Czy jestem jedną z tych osób bez "życiowego celu", który by mnie napędzał? Jak się dobrze zastanowić, wszystkie elementy pasują. Przekonywanie siebie, że "to jednak ma sens" po dziesięć razy dziennie, nic już nie daje. Już nawet nie pamiętam innych argumentów, które zwykły działać jeszcze parę dni temu. Dziś znowu muszę robić dobrą minę do złej gry. Z jednej strony chciałbym, żeby to się już skończyło, a z drugiej - szkoda mi tego, co już mam, chociaż to tak niewiele. W nocy przyszła mi do głowy głupia myśl. Jakby to było gdybym napisał książkę? Idiotyzm. O czym miałaby opowiadać? Nie wiedzieć czemu, główny bohater miałby nazywać się Frank (od Franciszka, tyle, że bardziej trendy) i pewnie dzieliłby jakieś wspólne cechy ze mną. Wyszłoby mi jakieś dziwaczne połączenie Murakamiego z Kingiem, czy coś w ten deseń. Pewnie coś strasznego. Jednak mogłaby to być fajna przygoda, gdyby nie fakt, że odeszłaby mi ochota po jednej stronie pisania. Wszystko bez sensu. A ironią losu jest fakt, że ten sens potrzebny mi jest jak powietrze. Nie mogę bez niego żyć. Muszę go widzieć, muszę go czuć. Jak go uchwycić?

06 września 2012

World in flames.

Furia. Tak zaczął się mój dzień. Nie wiem gdzie leży przyczyna takiego zachowania. Coś się we mnie gotuje. Coś wrze. Coś doprowadza mnie do szału. Trudno ocenić czy to jakiś ukryty stres czy może zmęczenie. Może znowu za szybko się spalam? Proces szlifowania samego siebie to proces żmudny oraz trudny. Nie czuję, że rymuję. Wydaje mi się, że w ostatnich tygodniach nakumulowało się we mnie mnóstwo różnych rzeczy, które niby starałem się wyprzeć, nie dopuszczać ich do siebie. Jednak one jakoś dostały się do mojego wnętrza. Zarysowały idealnie wypolerowane wnętrze. Dzisiejszego poranka wstąpił we mnie chyba sam diabeł. Mało brakowało, a byłbym w stanie chyba kogoś zabić. Chciałem wręcz polubić fanpage Andersa Breivika na fejsbuku! Kiedy o tym pomyślałem, nawet trochę pary ze mnie zeszło. Idiota - pomyślałem. Jednak za chwilę przyszła P. ze swoją listą "rzeczy, które musisz pilnie zrobić". Starałem się ją zignorować, ale nie dało się. Każde jej słowo było jak złośliwe szturchnięcie, które tylko prowokuje  do ataku. Oczywiście tylko w moim odczuciu. W mojej głowie wirowały jednie same wulgaryzmy pod adresem każdego, kto pojawił się w zasięgu wzroku. W tamtej chwili, mógłby podejść do mnie najmilszy człowiek na świecie, zapisać mi w spadku 10 mld $, a i tak uważałbym go za złamanego chuja, któremu należy się śmierć, za to, że istnieje. Istny amok. Nie lubię tego uczucia, bo nie mogę go kontrolować. Zawsze w takich momentach mam taką wizję swojego serca jak przez rentgen albo jakąś sondę. Widzę wtedy czarną chmurę, która je otacza. Chaos. Robi mi się ciężko i gorąco, a rzeczywistość zdaje się przytłaczać. Jednocześnie nie mogę spokojnie usiedzieć na miejscu. Chodzę nerwowo w kółko bijąc się z myślami. Przy okazji mam wrażenie, że serce, wraz z krwią, pompuje ogromne pokłady powietrza, które nie ma się gdzie pomieścić, więc rozpycha się bezczelnie. Nie mogę złapać tchu.
Czasami coś takiego napada mnie w nocy, tuż przed snem. Wtedy wiem, że nie zmrużę oka przez kilka godzin. Do głowy napływają różne wizje z przeszłości, urozmaicone alternatywnymi, tragicznymi w skutkach, zakończeniami historii, które już się przecież wydarzyły. Rzucam się wtedy z boku na bok i zaciskam powieki, próbując odgonić te myśli i obrazy. Przypomina mi to czasy liceum. Wtedy było tak ciągle. Każdego dnia żyłem na krawędzi tego chaosu i bezsilności wobec jego siły. Miałem pretensje do świata, do matki, do siebie. Nie mogłem normalnie funkcjonować. Oczywiście nikt nie wiedział o tym, co dzieje się w moim wnętrzu. No, poza matką, z którą wiecznie się awanturowałem o byle co. Byłem złośliwy i nie myślałem o skutkach swojego zachowania. Zupełnie jak teraz. Może to efekt tych wszystkich rozczarowań z ostatnich tygodni? Niby nie przejmowałem się małymi potknięciami i tym, że kilka osób okazało się być zupełnie kimś innym, niż ja uważałem. Jednak gdzieś w podświadomości mogło to być inaczej odbierane. A może to dlatego, że mi zależy? Widzę dla siebie szansę i chcę coś osiągnąć, ale droga jest długa i kręta, a mnie brakuje cierpliwości. Chciałbym przyspieszyć ten proces, ale nie mogę. Muszę czekać. Może to jest przyczyna? Człowiek to doprawdy dziwne stworzenie.


Znowu muszę szukać nowych współlokatorów. Szlag by to trafił. Zmówili się, czy co? Jeszcze czekam tylko aż M. oznajmi mi, że też się wyprowadza. Wcale bym się nie zdziwił. O tyle dobrze, że łatwo będzie znaleźć kogoś nowego. Ciekawe jak to znowu będzie.

30 sierpnia 2012

Take a while

Ostatnio spotyka mnie cała seria rozczarowań. Okazuje się, że wcześniej żyłem w świecie, którego dziś nie rozumiem. Nie rozumiem ludzi, którzy mnie otaczali i wciąż otaczają. Strasznie dziwne uczucie, gdy nagle zdajesz sobie z tego sprawę. Zupełnie jak w Matrixie - wybrałem czerwoną tabletkę i wszystko wywróciło się do góry nogami, a ja nad tym nie umiem zapanować. Czasem chciałbym wrócić do tego wyboru i wszystko cofnąć, ale z drugiej strony, pociąga mnie to, co czeka na mnie po tej drugiej stronie. Pociąga mnie takie życie, jakie mogę mieć, jeśli wytrzymam przez pewien czas. 
 Moja nowa praca zdaje się mieć jedną bolesną, ale jednak, zaletę - weryfikuje znajomości. Oddziela ziarno od plew. Pokazuje mi, na kogo mogę liczyć, a kogo omijać szerokim łukiem. Ta weryfikacja zawsze jest brutalna. Brutalna zwłaszcza dla mnie. Na początku starałem się wmawiać sobie, że to wcale nie tak, że pewnie jest jakiś racjonalny powód, dla którego niektórzy zachowują się w taki sposób. Starałem się ich usprawiedliwiać, ale dziś uświadomiono mi, że nie tędy droga. Ludzie to chuje i tak było, jest i będzie, a ja nie mogę ich obwiniać o własne niepowodzenia. Prawda jest taka, że zrobiłem wszystko co mogłem, ale to nie zawsze musi wypalić. Nie mam na to żadnego wpływu. Mówili mi to już wcześniej, ale ciężko było pogodzić się z tym faktem. Dziś coś się chyba we mnie jednak przełamało, bo sam widzę zasadność takiej argumentacji. Jedyne czego się boję to kolejne rozczarowania. To może mnie zniszczyć, jeśli spuszczę gardę w nieodpowiednim momencie. W tej chwili mam w głowie straszny mętlik i do końca sam nie wiem, jaki obrać kierunek i strategię. A może wiem, tylko specjalnie odkładam to w czasie?  

22 sierpnia 2012

For Life

Mordercze tempo daje mi się we znaki. Wysoko podniosłem sobie poprzeczkę i od tej pory codziennie dręczą mnie wątpliwości, czy aby na pewno sobie poradzę z tym wszystkim. Zupełnie nie wiem jak to ze mną będzie. Dziś zdecydowałem się zrezygnować z części obowiązków w pracy. Oczywiście będzie to skutkowało niższą wypłatą co miesiąc, ale w końcu staram się osiągnąć coś więcej niż 1200zł miesięcznie. Oby ten krok się opłacił. Niby jeszcze mogę się wycofać z tego wszystkiego, niby jeszcze mogę tkwić w swoim statycznym, w miarę poukładanym życiu, ale... Chyba nie chcę. Coś mnie pcha naprzód. Nie wiem dokładnie co, ale działa na mnie jakaś siła, która daje mi motywację do działania, mimo codziennych rozterek. Dziś miałem pewne spotkanie z osobą, z którą nie widziałem się już ponad rok, a która kiedyś była dla mnie ważna. W sumie nadal jest, ale na dobrą sprawę dopiero dzisiaj sobie to uświadomiłem. Chociaż sam nie wiem czy to kwestia wypitego alkoholu czy los naprawdę jest na tyle złośliwy. Na samą myśl o tym dostaję dziwnego uczucia pustki. Co jeśli to była przeznaczona mi osoba? Soulmate? A może to tylko moja wyobraźnia? Trudno mi to ocenić i chyba dalsze rozważania na ten temat nie mają większego sensu. Pozostaje tylko czekać na to, co przyniesie życie. Trochę się tego boję.

22 lipca 2012

Tell Me Goodbye

Moja wizyta w domu powoli dobiega końca. To był dziwny tydzień naszpikowany rozczarowaniami, zaskoczeniem, szaleństwem i śmiechem. Nie dopisała głównie pogoda i dopiero dziś miałem okazję pójść na plażę, zobaczyć morze, którego nie widziałem już ładnych kilka lat. Zapomniałem już jaka to frajda przejść boso po plaży i czuć jak chłodna woda obmywa stopy. Mimo że temperatura powietrza i wody nie była powalająca, na plaży był tłum ludzi. Obstawieni parawanami, pozasłaniani parasolami, grający w piłkę i badmintona. Byli też odważni, którzy zdecydowali się na kąpiel. Szum fal sprzyjał małym refleksjom, ale i wyciszeniu. Podsumowałem sobie cały ten czas spędzony tutaj i znowu jestem rozdarty. Jak by to było, gdybym nigdy nie wyjeżdżał z Gdańska? A gdybym zdecydował się wrócić, dajmy na to za rok - po studiach? Doszedłem do wniosku, że mogłoby być całkiem fajnie, gdybym tylko nie mieszkał z rodziną. Rodzina wszystko komplikuje. Zresztą, po piątkowych wydarzeniach "rodzina" zdaje się być jedynie umownym terminem. Więzy krwi to przecież zdecydowanie za mało. W sumie nie wiem nawet co mam na ten temat myśleć. Wszystko wywróciło się do góry nogami. Poza tym, naprawdę dziwię się, w jaki sposób ja się tam uchowałem? To jest nielogiczne, żeby ktoś taki jak ja, wyszedł z tego domu i stał się tym, kim teraz jestem. Może to nieskromne z mojej strony, ale jednak uważam, że mimo wszystko wyszedłem na ludzi. Tymczasem mam dwóch braci alkoholików, a w dodatku ćpunów. Przy czym jeden z nich okazał się też damskim bokserem, co dosłownie wyrwało mnie z butów. Jakoś nie chciałem wierzyć, że to znowu się dzieje. Wyrwał się z jednego gówna i wytrwał tyle lat bez butelki tylko po to, aby wpakować się w coś innego. Taki substytut sobie znalazł. Na początku nie chciałem w to wierzyć, ale jednak w piątek sam zauważyłem, że coś jest nie tak. Przy okazji dowiedziałem się, że w sumie to on nigdy mnie nie lubił. Co prawda nie on mi to powiedział, ale jednak dziwnie się poczułem. Próba pocieszenia mnie wyszła chyba jeszcze gorzej i tylko pogrążyła "informatora". Wszystko jest takie dziwne, wręcz nierealne. A. próbował zrobić dzisiaj ze mnie pośrednika dealera, bo na mieście ciężko o klientów, a w Krakowie na pewno ktoś będzie potrzebował. Oczywiście udawałem, że nie słyszę, bo wdawanie się w dyskusję z nim nie ma najmniejszego sensu. Zresztą, wdawanie się w jakąkolwiek dyskusję z moim bratem sprowadza się do jego przechwałek, co też on nie wyczyniał, gdy był "najebany i naćpany jak świnia". Czyli dzień jak co dzień w jego wykonaniu. Prawdę mówiąc wstydzę się swojej "rodziny". Było tak od dawna. Gdy ktoś ze znajomych chciał się wprosić do mnie do domu zawsze wynajdywałem jakąś wymówkę, bo nie chciałem pokazywać nikomu tego cyrku. Nawet dziś, gdy ktoś sobie zażartuje, że wprosi się do mnie na wakacje, nerwowo się uśmiecham i staram się szybko zmienić temat. Inna sprawa, że nawet gdybym się ich nie wstydził, to bałbym się, że komuś stanie się krzywda. Oni są nieobliczalni. Zwłaszcza A. Umysł zbuntowanego nastolatka zamknięty w ciele dorosłego faceta. Jedyny plus jaki wynika z tego, że jesteśmy braćmi to protekcja. Każdy bandzior w promieniu kilku-kilkunastu kilometrów wie, czyim jestem bratem, a nawet jak nie wie, to wystarczy, że wspomnę tę durną ksywkę i wszystko jest jasne.

Do pozytywnych akcentów na pewno mogę zaliczyć sobotnie spotkanie z... hmmm. Chyba mogę ich nazwać przyjaciółmi. Tak mi się zdaje i mam taką ochotę. Myślę, że zasługują na to miano. Naprawdę świetnie się wczoraj z nimi bawiłem, mimo dość obciachowych akcji w naszym wykonaniu. Na pamiątkę został mi ślad nad brwią w postaci trzech wgłębień po kapslu od desperadosa, którego otworzyłem parapetem komisariatu policji. Tańce na stole, wężyk w Golden Gate, szczęśliwy kloszard w Absyncie, Trawiata na Targu Węglowym, goła dupa W. wraz z malinowymi spodniami J., które tak naprawdę były amarantowe. No i to nasze sikanie po krzakach. Uśmiałem się do łez i mam nadzieję, że uda mi się jeszcze wrócić do Gdańska w sierpniu i to powtórzyć.

19 lipca 2012

Waste

Przebywanie w domu rodzinnym przyprawia mnie o jakąś chandrę. Nie mogę patrzeć na ten brak umiejętności gospodarowania nie tylko samym domem, ale także pieniędzmi. O ile do matki nie mogę mieć pretensji, bo w końcu ma już swoje lata i zdrowie też nie to co kiedyś, to jednak moi bracia wydają się żyć w innej rzeczywistości. Zawsze miałem pewien kompleks względem nich, bo to oni potrafili wszystko naprawić, oni byli bardziej zaradni życiowo i ich się bardziej chwaliło w tych dziedzinach. Wszystkiego nauczyli się od mojego ojca, czego mnie się osobiście nie udało. Ja zawsze byłem tym rozpieszczonym dzieckiem, które się skaleczy czy coś popsuje i lepiej, żeby ktoś inny spróbował wbić gwóźdź czy przytrzymał jakąś deskę. Tymczasem sytuacja wydaje się zgoła inna. Ja dalej mam dwie lewe ręce do prac manualnych, ale zdaje się, że braciom brakuje nieco wyobraźni. A. żyje z dnia na dzień, bez żadnej refleksji czy ambicji i skupia się jedynie na tym, aby mieć na piwo z kolegami i żeby matka postawiła obiad na stół. Nie mówię, że życie z dnia na dzień jest takie całkiem złe, bo w końcu ja też nie planuje swojej przyszłości w jakiś składny i przemyślany sposób. Jednak różnica jest taka, że ja mam 23 lata, a on 35. Natomiast jeśli chodzi o P. to sprawa wygląda inaczej. Jest najstarszy i najbardziej zaradny, ma dobre pomysły, tylko z wykonaniem już gorzej. Ciągle mam wrażenie, że ma taką potrzebę zaimponowania ludziom - kolegom, sąsiadom, swojej dziewczynie, dzieciom. Był jakiś czas w Norwegii, w Finlandii, w Niemczech, zarobił niezłe pieniądze, których część spożytkował w bardzo dobry sposób, inwestując w remont mieszkania oraz samochód. Tylko nie pomyślał już, żeby coś z tych pieniędzy odłożyć chociażby na jakąś lokatę czy głupi rachunek oszczędnościowy. Co do samego auta to, moim skromnym zdaniem, wcale nie jest mu potrzebne 10-letnie Audi A6, które pali jak smok, a i tak stoi pod domem, bo zawieszenie padło, a opony nie pamiętają, kiedy ostatni raz było w nich jakieś powietrze. Nieważne - stoi pod domem i robi "dobre" wrażenie i wszyscy widzą, że powodzi się. Osobiście bym wyremontował to pudło i sprzedał, kupując mniejsze auto, do którego będę w stanie kupić paliwo i opłacić AC/OC i inne pierdoły związane z użytkowaniem pojazdu.
Wszyscy ciągle tylko narzekają na brak pieniędzy, na brak pracy, na złe warunki. Jednak pojęcia takie jak "oszczędzanie" czy "planowanie wydatków" są im zupełnie obce. Kiedy zaśpią do roboty, pojawia się argument, że przecież "nie opłaca mi się iść na 5 godzin do pracy". Jak oni wyobrażają sobie takie życie? Dlaczego wszelkie rachunki i opłaty są mniej ważne od wieczornego piwka przed tv czy innych wydatków? Wszystko wydaje się być odwrotnie niż być powinno. Dom też stoi w ruinie. Kiedyś to było nie do pomyślenia. Mam dziwne przeczucie, że to wszystko będzie na mojej głowie za te 10 lat, jak nie wcześniej.
Coraz częściej chodzi mi po głowie wyjazd z Polski. Może nie na zawsze, ale żeby coś zarobić na start. Nawet ojciec mi to wczoraj doradzał, żeby uciekać stąd jak najdalej, mieć normalne życie, nie bać się spróbować. Może i jest w tym metoda, chociaż boli mnie strasznie fakt, że mój własny kraj, moja ojczyzna, nie potrafi mi zapewnić życia na chociaż średnim poziomie. Tzn inaczej. W tym momencie uważam, że poziom na jakim żyje nie jest wcale zły, ale w końcu jestem jeszcze studentem, więc moje potrzeby nie są takie znowu ogromne. Mieszkam w wynajmowanym mieszkaniu, wydatków nie mam dużo, ale przecież całe życie nie będzie tak wyglądało. Mam jeszcze rok, żeby wszystko przemyśleć. W sumie pojawiło się parę pomysłów w głowie i może coś kiedyś z tego wyjdzie, ale tak naprawdę czas pokaże. Chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu widzę dla siebie jakąś szansę na dobre życie. Oby to nastawienie się utrzymało.

15 lipca 2012

Rocket in the Sky

    Wszystko toczy się tak szybko! Nie ma czasu zastanowić się nad dalszym rozwojem sytuacji. Nazbierało się tego trochę i nie wiem nawet od czego powinienem zacząć. Z nową "ekipą" dogaduję się całkiem nieźle, chociaż nadal czuję się lekko przytłoczony tym gwarem jaki tu panuje. Każdy z nas jest inny, każdy wnosi coś nowego i przez większość czasu jest raczej zabawnie. Moim faworytem jest M., który całe dnie stoi przed lustrem i podziwia swoje wątłe ciało pytając wszystkich domowników o opinie dotyczące braku muskulatury. Lubi także kreować sobie dodatkowe problemy związane ze swoim wiekiem, sytuacją życiową czy rozmieszczeniem poszczególnych mebli lub sprzętów w naszym mieszkaniu. P. niczym się w sumie nie wyróżnia. Najłatwiej się z nim dogadać, bardzo towarzyski, odczucia jak najbardziej pozytywne. No i G.
G. wydaje się być nieśmiały albo zachowywać spory dystans. W połączeniu z moim dystansem mamy dość spore zaległości w integracji i nie bardzo wiemy jak ze sobą rozmawiać. Pierwsze koty za płoty, jak to mówią. Ogólnie jestem zadowolony.
    Tydzień temu świętowaliśmy urodziny P. w jednym z klubów w centrum. Szalona noc i największy kac mojego życia. Nie wiem nawet jak udało mi się wrócić do domu. Pamiętam tylko urywki, że gdzieś o 5 rano obudził mnie głos speakera w tramwaju, informujący mnie, że trasa dobiegła końca i powinienem opuścić pojazd, ale MPK Kraków dziękuje mi za skorzystanie z ich usług, oraz to, że byłem z Kubą w pewnym branżowym klubie, gdzie zostawił mnie na chwilę, żeby zapaść się pod ziemię. W tym momencie film mi się urwał. Gdzieś mi tam jeszcze migają dwie Drag Queens, jednak tego chyba nie chcę pamiętać.
Jakimś cudem nikt mnie nie okradł, nic nie zgubiłem, nie zarzygałem się, ani nic z tych rzeczy. Jedyne co mi dokuczało to tajemniczy ból pod lewym żebrem.
    W między czasie w pracy tylko się pogarsza. Ktoś mądry wymyślił sobie, że od sierpnia będą tylko nocne zmiany. Oczywiście oznacza to koniec mojej współpracy, bo nie chcę pracować jak kret po nocach i to za takie pieniądze. Zobaczymy jak sytuacja się rozwinie, ale już powoli zaczynam rozglądać się za czymś nowym.
    Wika zaprosiła mnie na szkolenie od siebie z pracy. W sumie szkolenie miało być jedynie tłem, gdzie na pierwszym miejscu stała impreza na koszt firmy. Byłem tam teoretycznie jako osoba towarzysząca, ale w teorii starałem się uważać na tych "wykładach", bo jednak były całkiem interesujące. Koniec końców, wyszło tak, że poznałem dyrektora owej firmy, który wyraził nadzieję, że dołączę do nich jako nowy pracownik. Nie ukrywam, że po takim szkoleniu, ta perspektywa wydała mi się całkiem interesująca i dużo bardziej prestiżowa niż stan obecny. Jednak nigdy nie jest tak, że nie ma haczyka. Nie wiem, czy byłbym w stanie sobie poradzić w takiej pracy. Co prawda nie muszę się tym zajmować tak strasznie poważnie, ale w takich kwestiach chyba nie lubię pół-środków. Na koniec dnia, kiedy wszyscy się rozjechali i zostaliśmy w 4 - ja, Wika, jej kierowniczka i dyrektor, zapadła decyzja, że idziemy zobaczyć co dzieje się na Dniach Dobczyc. Musieliśmy wyglądać co najmniej dziwnie. W garniturach, dziewczyny na szpilkach, ładnie ubrane, podczas gdy reszta przyszła pobawić się przy Arce Noego i pośmigać na karuzelach, tudzież wypić piwo. Dominowała młodzież gimnazjalna, kryjąca się z piwem w puszkach, gdzieś po krzakach. Po kilkunastu minutach w końcu sami znaleźliśmy się na jednej z karuzel. Miny ludzi były bezcenne, gdy schodziliśmy ledwo trzymając się na nogach, ale wciąż w nienagannych strojach i fryzurach. Oczywiście za tę małą przyjemność płacił dyrektor. Swoją drogą, bardzo fajny człowiek. Widać, że sodówa nie uderzyła mu do głowy i traktuje wszystkich jak równych sobie partnerów. To był fajnie spędzony dzień.
    Teraz mogę cieszyć się tygodniowym urlopem, na który wybieram się do domu i mam nadzieję, że będzie okazja poleżeć na plaży i się poopalać. Strasznie mi tego brakuje. Oczywiście część czasu powinienem poświęcić na naukę, ale póki co jakoś mi to nie w głowie. Zobaczymy co z tego będzie. Jutro czeka mnie ekscytująca podróż - 9 godzin w pociągu. Może jakoś to przeżyję. Dobrze, że przynajmniej cena jest niska.

   

04 lipca 2012

Never Easy

Chyba zbyt długo wszystko szło gładko. Powinienem się już przyzwyczaić do tej cykliczności zwycięstw i porażek. Ciągle jednak występuje ten element zaskoczenia. Nie jestem na tyle głupi, aby sądzić, że zawsze będzie kolorowo, ale zazwyczaj wszystko wali się w najmniej oczekiwanym momencie. Znowu jestem w martwym punkcie, z którego nie wydostanę się, póki nie odpowiem sam przed sobą na kilka pytań. Tylko cholera wie, jak długo będę szukał na nie odpowiedzi. Na niektóre z nich, odpowiedź muszę znać już, teraz, zaraz, a ja mam w głowie totalną pustkę. Oczywiście znowu jestem w sytuacji, w której muszę dokonać niemal niemożliwego. Czy ja się nigdy nie nauczę? Nie wiem od czego zacząć. Dostałem się w krzyżowy ogień zobowiązań, wymagań, deadline'ów, oczekiwań. Najbliższe dwa miesiące to będzie jakieś piekło.

Pisarz w końcu się wyprowadził. Co za ulga. Nie mogłem już tego dłużej znieść. Nie wiem tylko dlaczego zostawił w pokoju całą szafkę butelek po browarze - przecież niby nie pije - oraz nowe opakowanie rajstop. Tajemnicza sprawa. Jego pokój wymagał solidnego wietrzenia i sprzątania. Nowi koledzy jednak poradzili sobie dość sprawnie. Nie mogę się jednak przyzwyczaić do nowych warunków mieszkania. Teraz tętni tu życiem. Wszędzie ktoś chodzi, wszędzie pełno czyichś rzeczy, jest z kim porozmawiać. Nie spodziewałem się takiego szoku z mojej strony. Jakoś to przeżyję.

Czy ludzie w tym mieście nie wiedzą, że ziewając należy zasłonić usta? Takie to trudne do pojęcia, że nie każdy chce oglądać zawartość jamy ustnej przypadkowego człowieka? Gdzie bym nie spojrzał tam widzę czyjąś rozdziawioną paszczę. Buractwo krakowskie.

09 czerwca 2012

The Rhythm of the Night

Lubię te powroty nocami do domu. Nieważne skąd wracam. Ważne jest to uczucie, kiedy idę przez miasto ze słuchawkami na uszach, a moje kroki są idealnie wpasowane w rytm muzyki, którą przecież tylko ja słyszę. Może padać deszcz, może padać śnieg, może być gorąco, może być zimno - to wszystko tylko detale, które przestają się liczyć. Jedyne co ma jakiekolwiek znaczenie to ta namiastka wolności, która pozostała w tym dziwnym świecie. Chociaż... po krótkim namyśle stwierdzam, że deszcz i nocny powrót do domu to jednak coś fantastycznego. Ale nie żadna ulewa. Bez przesadyzmu. Musi padać w sam raz, tak jak wczoraj! W sumie to było już dzisiaj, ale to także tylko detal. Przecież jutro robi się dopiero jak człowiek położy się i prześpi odpowiednią ilość godzin.
Wczoraj zaczęło się to całe Euro 2012. Myślałem, że raczej nie będzie mnie to w żadnym stopniu dotyczyło. Myliłem się. Dziewczyny (!) wyciągnęły mnie na miasto. Do knajpy. Żeby oglądać mecz. Z innymi ludźmi! Ja! W takim miejscu, w takich okolicznościach? Niemożliwe. W sumie ja zaproponowałem wyjście na piwo, ale nie sądziłem, że tak to się skończy. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że pomimo pewnego oporu i ogólnego braku zainteresowania tematyką piłkarską... podobało mi się. Nie tego się spodziewałem. Oczyma wyobraźni widziałem raczej bandy kiboli, którzy będą chcieli zabić każdego kto krzywo się spojrzy. Miła niespodzianka, bo w sali była jednak przyjazna atmosfera. Normalni ludzie. Po trzeciej akcji wszyscy już byliśmy "swoi", a nawet mi udzieliły się emocje. Po trzech piwach i skończonym meczu udaliśmy się na dalsze zwiedzanie miasta. Na ulicach widać było masę zrezygnowanych i podnieconych ludzi. Ogólne poruszenie spowodowane wynikiem. Tego wieczora czekało na nas jeszcze wiele atrakcji i oczywiście przepuściłem tyle pieniędzy, że boję się spojrzeć na stan konta. Życie towarzyskie to droga inwestycja. U K. "obejrzeliśmy" przedziwny film produkcji tureckiej. Jakaś komedia o dziwnym kolesiu, który zaliczał się raczej do ćwierćinteligentów i jeździł... Maluchem. Skąd Maluch w Turcji? Nie mam pojęcia o co chodziło w tym filmie, bo większość przespałem. Potem odprowadziłem drugą K. do domu, a sam musiałem przebiec dość spory dystans, aby zdążyć na nocny. O dziwo nie dostałem nawet zadyszki i jakimś cudem nie sapałem ledwo żywy przez 3/4 drogi do domu. Czego chcieć więcej? Życie jak w Madrycie.

No i tych biednych Czechów szkoda.

29 maja 2012

Holy shine

Znowu miałem dłuższą przerwę w pisaniu, ale jeszcze na maj się załapałem! Generalnie to nie tak, że nie było o czym pisać, bo bywały momenty, w których myśli kotłowały się w głowie, same prosząc się o przelanie na... "wirtualny papier". Nie było tylko ochoty i siły.
Strasznie drażni mnie fakt, że spalam się tak szybko. Czasem przychodzi szansa na coś niesamowitego, przyjemnego, na coś co może sprawić, że człowiek staje się szczęśliwy - albo przynajmniej tak mu się wydaje - a ja szybko z niej rezygnuję, twierdząc, że tak naprawdę to nie tego potrzebuję. Chyba chodzi o to, że sam często nie potrafię dać sobie szansy, bo na drodze przed sobą widzę tylko przeszkody. Dobra, skończyła mi się wena do narzekania na swoją egzystencję.

Jakiś tydzień temu, jadąc do pracy moją "ulubioną" 23-ką, zobaczyłem coś niezwykłego. Nie wiem, czy wcześniej po prostu nie zwracałem uwagę na tych ludzi czy może jeździliśmy innym kursem, a może oni dopiero zaczęli jeździć mpk do pracy... W każdym razie chodzi o to, że codziennie rano widzę w tramwaju pewną parę - kobietę i mężczyznę. Niby nic niezwykłego, oboje gdzieś koło czterdziestki, wyglądają na typowych pracowników biurowych, ubrani schludnie i elegancko, ale nie sztywno - żadne ą i ę, ale... No właśnie, jest jeszcze to "ale". Zawsze wsiadają na tym samym przystanku, zawsze ze sobą rozmawiają, na nikogo nie patrzą, nikogo nie słuchają - oprócz siebie. I tak patrząc na nich, zobaczyłem, że bije od nich coś pięknego. Pomyślałem, że muszą być albo bardzo dobrymi przyjaciółmi albo łączy ich coś więcej. Kiedy rozmawiają, wygląda to tak, jakby mieli jakiś swój wielki sekret, którego i tak nikt nie byłby w stanie zrozumieć. Uśmiechają się do siebie i patrzą na siebie w tak specyficzny sposób, że aż człowiek czuje takie małe ukłucie zazdrości, ale mimo to nie czuje potrzeby odebrania im tego. Teraz codziennie zastanawiam się, jaka jest prawda. Może on ma żonę, a ona męża, ale w tych związkach nie ma tego, co jest między nimi? A może tylko jedno z nich jest w związku i balansuje na krawędzi zdrady? A może oboje są singlami, którym w życiu wcześniej nie wychodziło i dopiero teraz dostali swoją szansę, ale boją się poruszyć, aby tego nie zepsuć. Obserwowanie ludzi to fantastyczna rzecz. Zawsze lubiłem to robić. Nie żebym był jakimś zboczeńcem. Po prostu wolę patrzeć na wszystkich z takiej perspektywy, jakby mnie to nie dotyczyło. Chociaż czasem obraca się to przeciwko mnie. Nie wiem, kiedy przestać.

22 kwietnia 2012

And it really breaks my heart.

Nie mogę się pozbyć tego cholernego uczucia. Jakby serce miało mi pęknąć. Tak zupełnie bez powodu. Rozpaść się na kawałki i po prostu zakończyć swe bicie. Nie potrafię doszukać się przyczyny takiego stanu. Co gorsza, inni też to we mnie zaczynają widzieć. Od dwóch dni słyszę tylko jak pytają: Masz kryzys? Coś się stało? Wyglądasz na zmęczonego i jesteś jakiś bez życia. Jestem zmęczony. Cholernie zmęczony. Doba dzieli się na czas kiedy pracuję, czas kiedy śpię i czas kiedy jem. Mimo wszystko zmęczenie, które daje mi się we znaki, nie jest zmęczeniem fizycznym. To byłoby całkiem miłe. Coś mnie zżera od środka. Wszystko przestaje mieć znaczenie. Ciało to tylko ciało. Człowiek jest tylko człowiekiem. Czuję jakbym był ślepcem, u którego nie wyostrzyły się inne zmysły na miejsce utraconego wzroku. Dotykam, czuję, słyszę, smakuję, ale w istocie ani trochę nie zastępuje to tego brakującego elementu. W głowie ciągle kłębią się myśli i nasuwają pytania, które zostają bez odpowiedzi. Piętrzą się tylko nieskończenie. Obawiam się, że już tak zostanie na zawsze. Masochizm.

09 kwietnia 2012

Nie jestem biały i nie jestem czarny.

Święta to dziwny i trudny dla mnie czas. Muszę swój pobyt w rodzinnym mieście podzielić na dwie części - pobyt u matki i pobyt u ojca. Obie te części różnią się zasadniczo. Już dawno zauważyłem ten podział. U matki jest bardziej na luzie, swojsko, prosto, ale i bardziej dramatycznie. Wszystkie najbardziej przypałowe akcje wydarzyły się w moim domu rodzinnym. Nie oznacza to, że rodzina ze strony matki to totalne wieśniaki. Jak trzeba to potrafią się zachować jak trzeba, tylko czasem nie znają umiaru. Często myślę, że nie pasuję ani trochę do tego klimatu. Jestem za sztywny. Chociaż bawią mnie okrutne żarty moich braci i całe opowieści o dziejach mojej wioski i personach przewijających się w jej historii - o Pięknej Pani Dance, która ma trzy córki pijaczki, z czego jedna oddała własnego dzieciaka do domu dziecka; o Elżbiecie, której małżonek Jerzyk wraz z synem Tomaszem zamawiają taryfą kaczkę ze śliwką do domu, a tak w ogóle to Tomasz jest dyrektorem w Castoramie, tylko ostatnio stał na ochronie; o świętej pamięci Ryśku (aka Taisho), co się zachlał na śmierć; o tym, że u sąsiadów jest cały zwierzyniec - Kobra, Koński Łeb, Kot i Kundel; o miejscowych pijaczkach; o sąsiadce, która co trzy miesiące chodzi po domach i pyta, czy może wziąć tusz, a przy tym jest obleśna do kwadratu. Dziś śmiałem się, że moi bracia powinni napisać jakąś kronikę czy coś w tym rodzaju, wraz z oryginalnymi tekstami, których zwykły śmiertelnik, nie uczestniczący w życiu mojej wioski, nie jest w stanie ogarnąć. Na dobrą sprawę, poziom był niekiedy żenujący, ale przynajmniej nie było tego poczucia, że czuję się gorszy niż oni. Dokuczała jedynie ta świadomość odmienności, braku wpasowania się w towarzystwo. U ojca z kolei jest zupełnie inna bajka. Wszyscy są tacy "ą" i "ę", obyci w każdym temacie, wygadani, błyskotliwi i tak naprawdę idealni do porzygu. Lubię ich, bo przyjemnie spędza się z nimi czas, ale jednak z trudem muszę przyznać, że przez lata nabawiłem się przez nich ogromnych kompleksów. Zawsze czułem się jak czarna owca, w porównaniu z kuzynostwem. Ciągle się to jakoś na mnie odbija. Widać to na każdym kroku - oni stawiają przede wszystkim na karierę: on jest wojskowym, ona pracuje w jakiejś firmie, gdzie ma służbowe auto i cholera wie co jeszcze, mimo że jest młodsza ode mnie. A ja? Co mam ja? Do czego ja dążę? Mnie chodzi jedynie o to, aby przeżyć swój czas w spokoju i względnym zdrowiu, tak żeby nie być na niczyjej łasce. Wcale nie muszę mieć góry pieniędzy, pięknego domu, samochodu etc. Chciałbym też znaleźć kogoś, z kim będę mógł dzielić ten czas, chociaż już się w pewnym sensie zacząłem godzić z myślą, że może to być trudne do zrealizowania. Jestem trudnym człowiekiem. Stwarzam sobie problemy, których najprawdopodobniej nie ma, nie potrafię szczerze porozmawiać o tym, co mnie boli i o tym co czuję. Trudno budować coś trwałego z taką osobą. Jak mogę się z nimi równać? Czasem pocieszam się, że to też kwestia różnic w wychowaniu. Moi rodzice mnie zawsze rozpieszczali, dlatego teraz potrafię niewiele, chociaż staram się nadgonić. Wujek znowu ich tak zahartował, że nie ma nawet mowy, żeby dał im coś za darmo - może odsprzedać, albo niech spadają. W dni takie jak dziś, gdy mam okazję siedzieć z nimi wszystkimi i obserwować to niejako z boku, widzę te wszystkie różnice, widzę tę przepaść jaka nas dzieli. Czasem mam wrażenie, że mój własny ojciec żałuje tego, że ja nie jestem inny, że nie może się mną pochwalić, że nie potrafię zabłysnąć w tym towarzystwie. Tylko siedzę i uśmiecham się głupio, popijając Johnny'ego Walkera, bo przecież gorszych trunków się tu nie pije. Przynajmniej nie jako gwóźdź programu. Atrakcją wieczoru był moment, kiedy zaczęto prezentować zawartość "barku" - 3- i 5-litrowy Smirnoff, Rakija, którą przywiozłem z Chorwacji (jedyny prezent ode mnie, którym ojciec mógł się pochwalić), "książki" (nalewki, wódki i inne trunki w opakowaniu na wzór książek) etc. Szczególnie dziwnie czułem się także na samym początku, jak tylko przekroczyłem próg mieszkania - wszyscy spojrzeli na mnie jakbym przyleciał z kosmosu: "Ale Ty jesteś chudy!", "Nawet nie masz siły dźwigać tej torby!" lub same wymowne spojrzenia z nutką politowania. Może po prostu przesadzam i to wszystko to wytwory mojej wyobraźni, podlanej tendencją do ostrej samokrytyki? Najgorsza w tym wszystkim jest właśnie ta świadomość tego, że odstaje się od reszty. Chociaż był czas, kiedy na siłę starałem się być kimś innym, kimś lepszym, kimś wyjątkowym, kimś oryginalnym, nietuzinkowym, niestandardowym. W gruncie rzeczy to dość chore, bo do czego mnie to niby doprowadziło? Swoją drogą, to ten Johnny Walker ma jakąś magiczną moc rozwiązywania języka, bo chociaż wypiłem go dość sporo i nie czuję się schlany jak świnia, to bardzo się otwieram, jak widać po długości posta. Pomijam jego jakość. Nie zastanawiam się nad formą i stylistyką - po prostu piszę co mi przyjdzie na myśl, czyli to wszystko co mi się przez cały dzień w tym pustym baniaku zebrało.
Jutro każą mi iść do kościoła. Jakaś tragedia. Nie byłem w kościele od lat, bo niby po co? Ale jutro wypada rocznica śmierci dziadka. Nawet nie wiem która. Ten czas ucieka tak szybko, że straciłem już rachubę. Coś czuję, że ta noc będzie obrzydliwie długa. Nie dość, że kolana się odzywają to mózg wykazuje wzmożoną aktywność w postaci miliona myśli na minutę. Z jednej strony chciałbym już być w pociągu do Krakowa. Przynajmniej skończę te książki, które już zacząłem - "Zawieście Czerwone Latarnie" i "Podróż do Afganistanu" - zaskakująco szybko mi poszło czytanie. Polecam. W Matrasie dałem za nie grosze, a lektury całkiem fajne, jeśli ktoś lubi ten typ literatury. Aczkolwiek Su Tong przesadził z tą nowelą o zbieraniu psich gówien z drogi. Ale może jednak nie będę zdradzał fabuły.
Maanam nie chce się ode mnie odczepić. W dodatku, w mojej pamięci ciągle miga pewien Ktoś, kto był dla mnie ważny, ale wtedy tego nie doceniałem, a teraz już nic z tego nie pozostało. Jak już wspominałem - dobry jestem w stwarzaniu sobie problemów. Dziś mógłbym jeszcze długo tak pisać o głupotach, ale może przystopuję. I tak pewnie mało kto dotrwa do końca. No i nastąpił przełom! Pierwszy post z polskim tytułem.

05 kwietnia 2012

Beautiful Burnout

Jakoś nie potrafię się z tym uporać. Z tym stanem, w jakim się znajduję. Przytłaczające. Wydaje mi się, że moje serce ugina się pod niebywale dużym ciężarem. Jakby miało zaraz pęknąć i rozpłaszczyć się jak naleśnik. Uczucie z serii tych najbardziej trudnych do określenia. Najgorsze co może człowieka spotkać - niepewność uczuć. Gdy jesteś szczęśliwy lub nieszczęśliwy przynajmniej czujesz, że żyjesz. W sercu maluje się konkretny obraz i jesteś w stanie na niego zareagować - śmiejesz się lub rozpaczasz. Zawsze czekam na ten moment, kiedy po długim czasie tej nieokreśloności uczuć, w końcu zalewa mnie fala, z którą coś idzie. Nieważne czy to łzy i smutek czy też szalona euforia. Cokolwiek, co pozwoli czuć się człowiekiem. Nie znając swoich uczuć nie możemy nazywać się ludźmi. Do takich wniosków przynajmniej doszedłem, jak dotychczas. Głównie obserwując samego siebie. Chociaż może nie jestem najlepszym przykładem do tego typu "badań". Prawda jest chyba taka, że jestem dość strasznym człowiekiem. Wydaje mi się, że potrafię dawać tylko złudne nadzieje, by za chwile je odebrać i podeptać. Szybko się spalam, a ogień trawi także tych, którzy są zbyt blisko. Potem zostaje tylko popiół, a ja jestem już kimś innym. Wtedy nawet nie rozpoznaję siebie. Ba. Nawet nie wiem kim jest to moje "ja". Nie potrafię tego określić. Wtedy ludzie wypytują mnie o przyczyny mojego zachowania i inne tego typu rzeczy, na które odpowiedzi nie potrafię im udzielić. Sama rozmowa zresztą jest dla mnie czymś strasznym. Nie umiem tego robić. Nie w wypadku, kiedy to dotyka i dotyczy mnie i tego co czuję, albo tego czego nie czuję. Czasem myślę, że to moja chora duma nie pozwala mi na niektóre posunięcia. Kiedy raz postanawiasz zamknąć się na świat, trudno jest później otworzyć się na nowo. Powiedziałbym, że jest to wręcz niemożliwe. Niektórych ran nawet czas nie jest w stanie uleczyć. Muszę to wszystko jakoś przeczekać, a potem znowu zacząć od początku. Może nie popełnię tych samych błędów? To takie rozczarowujące, kiedy dajesz sobie kolejną szansę, a za chwilę wiesz, że z chwilą gdy sobie ją dałeś, tak naprawdę wszystko się skończyło. Zaprzepaściłeś ją.

Rozmowa to okropne nudziarstwo. Sprowadza się do tego, że ty mnie okłamujesz, a ja ciebie. Kiedy ludzie zaczynają rozmawiać, podejmują pełną hipokryzji grę manifestowania uczuć. 

Lotos (Su Tong, Zawieście Czerwone Latarnie)

PS Od dwóch godzin usiłuję się spakować, ale jakoś za cholerę nie wychodzi. Może w ogóle się nie spakuję i pojadę na spontanie? 

01 kwietnia 2012

Keep the streets empty for me.

Chciałbym tu napisać strasznie dużo rzeczy, ale jakoś nie potrafię. Słowa nie układają się w rozsądne zdania, w głowie mam mętlik. Targają mną zupełnie skrajne emocje. Nie lubię tego stanu. W dodatku po raz kolejny jestem w tym dziwnym punkcie, na zakręcie życiowym, chciałoby się rzec. No, może przesadziłem. W każdym razie chodzi o to, że nie umiem utrzymać jakiejś równowagi w swoim życiu. Zawsze znajdzie się coś, co burzy harmonię. Wpadam przez to w jakąś "cichą furię". Mam ochotę rozwalić wszystko i pozabijać (no, nie tak dosłownie) wszystkich w zasięgu wzroku. Oczywiście nie przekłada się to w żaden sposób na rzeczywistość, bo należę do osób, które tłumią w sobie emocje. Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem dwulicowy i nieszczery - chyba nie jest to takie dalekie od prawdy. W dodatku jestem cholernym egoistą, ignorantem i pewnie tchórzem. Zawsze chcę uciec od swoich problemów, zostawić je gdzieś w tyle, zamieść pod dywan. A one mnie w końcu doganiają, robią swoje, ja wygrywam lub przegrywam i wszystko zaczyna się od nowa. Wszystko jest takie niewyraźne, rozmyte. Totalnie nie wiem za co się zabrać. Nagle okazuje się, że w szaleńczym tempie zmierzają ku mnie wyzwania, którym nie sądzę abym podołał. Nie widzę celu, nie wiem dokąd idę, foch z przytupem (So gay).
Dzisiejszy dzień był dziwny. A. wpadła w straszną ekscytację z powodu cyborgów i nie mogła przestać gadać przez 20 minut. Pocieszna dziewczyna, ale czasem przesadza. Zwłaszcza, że jak już zacznie to nikt nie wie o co jej właściwie chodzi. To takie japońskie, mangowe wręcz, jeśli chodzi o nią. Gdy wróciłem do domu, czekała na mnie kolejna niespodzianka. Niby 1 kwietnia, ale bez przesady. I to wcale nie był żart. Pisarz przyprowadził na mieszkanie jakąś panią Ewę, wręczył jej uroczyście zrywkę z różnymi skarbami typu ścierka, domestos i pronto, po czym kazał jej sprzątać. Oczywiście za pieniądze. To chyba nie jest normalne. Nie na "mieszkaniu studenckim". Czy to naprawdę taki problem, żeby posprzątać raz na jakiś czas?

13 marca 2012

Death

Woah. Coraz rzadziej tutaj piszę, ale przynajmniej zaglądam co parę dni. Nie było ostatnio ani czasu, ani energii na rzyganie moimi rozterkami, ale od wczoraj jakoś mnie tu ciągnęło, aby w końcu coś napisać. No i piszę. Tym sposobem mam te kilka linijek tekstu za sobą. Magic.
Ostatnio często myślę o śmierci.  Niby nic nadzwyczajnego, bo przecież każdy od czasu do czasu myśli o takich sprawach. Jakby nie patrzeć, jest to część naszej egzystencji. Chociaż "kres" bardziej tu pasuje, chyba że ktoś jest wierzący i zawraca sobie głowę "życiem po życiu". Ja osobiście jestem fanem teorii, że zeżrą mnie robaki i nic więcej fantastycznego nie będzie miało miejsca. Oczywiście wcale mi się nie podoba taka perspektywa, dlatego każę się spalić, wrzucić do puszki i zakopać gdzieś w ogródku. Ale ja nie o tym chciałem. Ostatnio często myślę o śmierci, ale... nie o swojej. Wydaje mi się to dość dziwne, bo tak ni z tego ni z owego nachodzą mnie myśli typu "Co by było gdyby X umarł/a?", gdzie za X należy podstawić imię kogoś mi bliskiego. Chyba boję się takiego obrotu spraw. Pal licho kogoś, kto jest mi obojętny, ale mam wrażenie, że po stracie niektórych mógłbym się nie pozbierać na dość długi czas. Naturalnie, gdy nachodzą mnie te myśli, karcę się sam przed sobą i czuję wstyd bo chyba jest to dość nieodpowiednie. Poza tym, dziś w tramwaju stwierdziłem, że po raz kolejny wkrada się tu ta, jak już to wcześniej nazwałem, "potrzeba dramy". To co dalej napiszę jest zapewne chore, ale w końcu od tego mam blogaska, aby nie mówić ludziom wprost takich rzeczy. Otóż, najsmutniejsze w takiej stracie bliskiego, byłby chyba nie sam fakt straty, ale... poczucie, że to mnie spotkała krzywda. No bo... Denatowi i tak już wszystko jedno, bo jest zimny jak lód i generalnie nic nie czuje, podczas gdy na świecie zostawia masę rozbeczanych, zdruzgotanych i zupełnie (ledwo)żywych bliskich, przyjaciół etc. Mam nadzieję, że nie jest to tak strasznie płytkie jak mi się wydaje. W końcu nie napisałem nic o wstawianiu smutnych statusów na FB wraz z wirtualnymi zniczami [*]. To będzie chyba koniec moich mądrości na dziś. W sumie jest jeszcze kilka tematów, które chciałem poruszyć, ale komponują się z tą notką. Może innym razem, jak nie zapomnę.

PS Myślałem ostatnio, czy nie urozmaicić swojego blogaska jakimiś totalnie słitaśnymi obrazkami, ale może się powstrzymam.

20 lutego 2012

In the middle of the night.

Noc zawsze mnie pociągała. Jest w niej jakiś taki spokój. No i ta cisza. Ale to tylko jedna strona medalu. Problem pojawia się, gdy w grę wchodzą inne jej właściwości. W nocy mózg się człowiekowi otwiera. Wtedy snujemy plany na przyszłość, wpadamy na genialne pomysły, które do rana gdzieś ulatują, uświadamiamy sobie własną samotność i niedoskonałości, wspominamy dawne czasy - zwłaszcza najbardziej kompromitujące momenty z życia. Ja zawsze aż zrywam się na równe nogi i chodzę przez chwilę po pokoju, aby odrzucić te myśli, bo nie mogę ich znieść. Kiedy po chwili wracam do łóżka, karcę się za to, że wracam do tego, co przecież już dawno minęło, a w gruncie rzeczy nie było nawet takie straszne jak mi się wydaje. W dodatku mam jakiś dziwny zwyczaj oglądania w nocy przygnębiających filmów czy seriali. Chyba już o tym nawet pisałem. Grey's Anatomy górą. Obejrzę jeden odcinek, a potem tak strasznie i całkowicie bezpodstawnie utożsamiam się z problemami bohaterów, że popadam w jakąś chandrę i leżę bez ruchu, gapiąc się w sufit. Rano budzę się i zachodzę w głowę o co tak właściwie mi w nocy chodziło? W dodatku chyba jestem masochistą. Nie mogę patrzeć na jakieś wystające z brzucha flaki, a i tak oglądam ten serial. Dziś było całkiem interesująco. Facet z ręką w gigantycznym młynku do mięsa. Oczywiście nie obyło się bez zbliżeń, żebym widział dokładnie zmielone palce. Delicje.
Próbuję opanować te moje cholerne znaczki. Jakoś nie wychodzi. Przecież to nie jest takie trudne! Już chyba jestem na takim etapie, że jedyną motywacją do nauki będzie bomba zegarowa zamontowana na dupie. Let the play begin.
Czeka mnie teraz trudny okres. Szkoła, praca, szkoła, praca i tak bez wytchnienia przez dwa tygodnie. Wyśpię się jakoś pod koniec marca może. Uwielbiam chodzić na nocki. Kiedy wchodzę do pracy i widzę co tam się dzieje, chce mi się wyć. Dosłownie. Na szczęście czas pracy jest nienormowany, więc mogę wyjść jak mi się znudzi. Jeszcze nie zdarzyło się, abym wytrwał tam całą noc. Prawdę mówiąc, wolę wyjść o 2-3 i iść przez cały Kraków do domu na piechotę (albo "na nogach" jak to się tutaj mówi), w mrozie, śniegu, deszczu, burzy etc, niż wysiedzieć tam te dwie godziny dłużej do pierwszego tramwaju. Chociaż nie twierdzę, że nie lubię swojej pracy. Po prostu nie lubię chodzić na noc.

Niby miałem iść spać wcześniej, ale jakoś nie wyszło. Rano znowu będzie płacz. A niby człowiek uczy się na błędach.

16 lutego 2012

Punching in a dream.

Ostatnio targają mną mieszane uczucia. Od jakiejś chorej euforii po równie chory marazm. Na szczęście przydarzają się same fajne rzeczy. Tu wypad na piwo ze znajomymi (to akurat bardzo bolało mój portfel), a tu spotkanie z W., wódka z Kubą i Ewunią, całkiem fajne prezenty urodzinowe - chyba najlepsze jakie dostałem od lat... i jakoś się kręci. Nawet od dwóch dni mam motywację, aby się uczyć. Może tak łatwo nie odpuszczę tego japońskiego. Bezcenna jest ta chwila, gdy jadę z książką tramwajem i coś mamroczę po japońsku pod nosem, a ludzie zerkają mi przez ramię i dziwią się, cóż to za krzaki.  Matka miewa dziwne sny i się martwi. Jakoś też mnie to niepokoi. Mam jakieś dziwne przeczucie. Jak tak teraz sobie przypominam to dziś też miałem dziwny sen. Pojechałem gdzieś z rodziną, coś jak Paryż albo Rzym może... Tak, wiem, że to dwa zupełnie niepodobne do siebie miasta, ale w końcu to tylko sen. Kontynuując - pojechaliśmy tam i niby wszystko było dobrze, ale w pewnym momencie wypadły mi zęby - dwie jedynki. Były strasznie zepsute, czarne wręcz i kruche. Oczywiście wpadłem w panikę i rozpacz i histerię i wszystko inne w co można wpaść w takiej sytuacji. Finał był jednak taki, iż okazało się, że to mleczaki były. Yey happy end. Jakby tego było mało, od kilku dni chodzę jakiś rozdrażniony. Przeszkadza mi to zwłaszcza w pracy, gdzie ostatnio lubią mi dokuczać w żartach, a  mi brakuje dystansu do siebie i zaraz się wkurzam, co zwykle jest do mnie nie podobne. Zwłaszcza Paulina jest taki wrzodem na tyłku i doprowadza mnie do szału czasami. W dodatku na ostatnim piwie z Wiką, dowiedziałem się, że ponoć Kaśka się we mnie buja. Niby sam zauważyłem, że jest dla mnie wyjątkowo miła i w ogóle, ale zawsze tłumaczyłem to sobie tym, że po prostu lubimy się i to wszystko. Jednak zdaniem Wiki, wszyscy już zdążyli zauważyć, że to coś więcej z jej strony. Więc ostatnim ślepym głupcem zostałem ja. Nie wiem na ile to było na serio, bo Wika była po czwartym piwie i mogła puścić wodze fantazji. Mam cichą nadzieję, że to jednak nie jest prawdą, bo byłoby mi przykro z powodu Kaśki. Choćbym nie wiem jak bardzo ją lubił to i tak nic z tego nie będzie z wiadomych względów.
Niby tłusty czwartek dziś, ale jakoś mam wrażenie, że znowu schudłem. Ilekroć kupię sobie dopasowane do mojego dupska spodnie, tak średnio po dwóch tygodniach zaczynają mi spadać. Dziś nadrobię straty w wadze - 5 pączków już za mną.

PS Ostatnio, za sprawą Wiki, poznałem niejaką Anastazję - Ukrainkę, choć mocno zrusyfikowaną (w końcu z Kijowa) - mieliśmy chociaż o czym rozmawiać, dzięki mojej przygodzie z ukrainoznawstwem. Dodatkowo sprzedała nam powalający tekst - "zarzygalam sutkiem" albo "zarzygalam sutka" - coś w ten deseń. W każdym razie chodziło, że dobrze się bawiła czy też impreza była super. Ahh Słowianie.

29 stycznia 2012

Someone like me.

Ostatnio nie miałem zbyt wiele czasu, aby coś tu napisać, a i chęci nieco brakowało, ale już nadrabiam straty! Przy okazji pozdrawiam internautów z Etiopii, którzy czegoś tu szukali i w końcu nie wiem, czy znaleźli. Miniony tydzień upłynął pod znakiem obchodów chińskiego Nowego Roku - Roku Wodnego Smoka, frustracji, fascynacji, niemocy i chcicy. W Konfucjuszu żarcie było cudne! Zawsze miałem pewne obawy co do azjatyckiej kuchni, ale tam nie mogłem odmówić, a i byłem ciekaw jak to w ogóle smakuje. Nie wiem co jadłem, ale było piekielnie dobre i mógłbym jeść to codziennie. Dorwałem nawet nazwę restauracji, w której zamówiono jedzenie. Muszę się wybrać albo zamówić coś kiedyś. Szkoda, że akcja z robotem nie wypaliła i nie pośpiewaliśmy sobie chińskich piosenek. Za to podobał mi się koncert fortepianowy - była w tym jakaś magia. Żałowaliśmy też, że nie zgłosiliśmy się do konkursu wiedzy o Chinach - na pewno byśmy wygrali! W dodatku drużyna, która wygrała siedziała obok nas, więc słyszała nasze odpowiedzi. Oszukiści. 
Jako że odczułem znaczny przypływ gotówki postanowiłem trochę zaszaleć i kupić kilka istotnych rzeczy. Przez ponad tydzień szukałem jakichś zimowych butów. Czemu w sprzedaży są tak małe rozmiary? Znaleźć ładne buty w rozmiarze 46 graniczy z cudem! A przecież zimówki powinny być o rozmiar większe... Potrzebuję teraz dodatkowych 20 minut, aby te buty założyć. Co za strata czasu. Tak dobrze by się spało. Jakby tego było mało, zima znów nas w tym roku zaskoczyła. Wytrzymać się nie da. Zdaniem Karoliny "Jest chyba minus pińćset!" Poniekąd się zgodzę. 
W szkole mogłoby być lepiej. Odczuwam pewien niedosyt, że jadę na samych naciąganych trójach. Prawdę mówiąc to czuję się głupi i wstyd mi za siebie, kiedy dostaję wynik egzaminu. Inną sprawą jest, że wcale się nie uczę. Jestem zbyt leniwy. Byłoby to zrozumiałe, gdybym uczył się rzeczy, które mnie nie interesują, ale przecież sam wybrałem kierunek studiów... Powinienem wkładać w to więcej serca i wysiłku. Powinno mi to sprawiać przyjemność. Tak sobie przynajmniej myślę. 
Muszę staranniej kontrolować swoje wydatki. Im więcej pieniędzy, tym ciężej się opanować. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno temu żyłem za 20zł tygodniowo. Teraz żyję za 20zł dziennie. Wychodzę do sklepu po jedną rzecz, a wracam z trzema siatkami. Przesada.
W środę w końcu wprowadził się Kuba - nowy współlokator. Bardzo kontaktowy i generalnie na rozmowie zeszło nam ładnych kilka godzin. Nawet Ewa się dołączyła. Tylko Pisarz spasował, co było tylko pretekstem do obgadania co kto o nim sądzi. Chyba nie tylko ja za nim nie przepadam. 

Ja chyba naprawdę staro wyglądam, skoro rówieśnicy mówią mi "Dzień dobry" na klatce schodowej! To straszne! Chyba zacznę się golić.

20 stycznia 2012

Turn the lights out.

Wracając dziś autobusem z zajęć zauważyłem niewidomą kobietę. Niskiego wzrostu, włosy ścięte "na chłopaka" - jeden problem mniej - pomyślałem; siwiejąca, w ręce złożona biała laska. Rozmawiała z jakąś inną kobietą. Początkowo nikt, poza mną, nie zwracał na nią większej uwagi, do czasu aż towarzyszka jej podróży opuściła pojazd. Zacząłem się zastanawiać, skąd ona będzie wiedziała, kiedy powinna wysiąść? Liczy przystanki? Tak dobrze już zna drogę? Może coś widzi? Po chwili zaczęła przygotowywać się do wyjścia. Zauważyłem, że ludzie omijali drzwi z których chciała skorzystać. Pewnie bali się, że poprosi ich o pomoc albo że wydarzy się coś nieoczekiwanego. Stanęła spokojnie trzymając się poręczy. Odwróciłem wzrok, bo aż głupio mi było z powodu mojego zachowania. Ona na pewno czuła ten wzrok. Nie tylko mój, ale wszystkich dookoła. Pomyślałem, że chociaż ja przestanę się gapić jakbym człowieka w życiu nie widział. Chociaż ona pewnie do tego przywykła, do tych spojrzeń, których nie widzi, pełnych litości, zdumienia, a może i jakiejś pogardy czy obrzydzenia? W końcu inność dla niektórych potrafi być tak rażąca, że potrafią przez to zabić. Czemu mieliby oszczędzać kalekę? Ludzie to podłe stworzenia. Zrobiło mi się wstyd. Do głowy napływały tysiące myśli - co się dzieje w jej głowie, gdy siedzi w tym autobusie i słyszy wszystkie te dźwięki? Ryk silnika, rozmowy innych ludzi, dzwonki telefonów, klaksony samochodów, odgłosy chodzenia, skrzypienie elementów autobusu. Czy słuchem da się to wszystko ogarnąć? Oczywiście nastał tu klasyczny moment, w którym bohater, czyli ja, zdaje sobie sprawę jak kruche jest życie i jak niewdzięczni potrafimy być, mając wszystko czego naprawdę potrzebujemy - zdrowie, jako takie życie, może nie idealne, ale nie znowu takie złe i nie potrafimy docenić tego całego skarbu. Nasze codzienne zmartwienia zdają się nie mieć racji bytu, bo czy można porównać niezapłacone rachunki czy niezaliczony egzamin do braku zdolności widzenia albo utraconej kończyny? To jest chyba ta "potrzeba dramy", o której już coś tam pisałem. Człowiek, żeby czuć, że żyje, potrzebuje silnych bodźców - nawet(a może przede wszystkim?) tych negatywnych. Konieczny jest wstrząs, który uświadomi nam jak wiele mamy, a tego nie widzimy. Niestety, większość takich "dram" to tylko wstrząsiki.

Oburzyłem się, że w Tesco nie mają Breezerów i zupek japońskich. Takie to właśnie jest to życie kurewskie.

16 stycznia 2012

What else is there?

Dni upływają dość szybko i każdy z nich przynosi coś nowego, coś nieoczekiwanego. Cieszę się, że w końcu wszystko zaczyna się klarować, chociaż wciąż trwa nieustanna walka wewnątrz mnie. Moje dwie, tak różne przecież, strony ścierają się, rywalizują o to, która będzie wiodła prym na zewnątrz. Póki co chyba jest remis. Kogoś uszczęśliwiłem, kogoś skrzywdziłem. Komuś pomogłem, komuś zaszkodziłem. Nic nie jest czarne albo białe. Zastanawiam się tylko, na ile to jest realne i jak długo będzie trwało. Chyba dobrze mi tak, jak jest, chociaż daleko jest do ideału. Zresztą - na co mi ideały? Co mi to da?
Weekend minął pod znakiem totalnego upojenia - alkoholowego, umysłowego, spożywczego i cholera wie, jakiego jeszcze. Naleśniki, wódka z kiwi, japońskie słodycze i doborowe towarzystwo okazały się być strzałem w dziesiątkę. Dobrze jest mieć z kim przyjemnie spędzić czas, nawet jeśli to tak banalna sprawa jak gra w scrabble. Do tej pory było to dla mnie zupełnie obce, to poczucie przynależności do jakiejś grupy. Zawsze byłem gdzieś obok, zawsze nieobecny. Gdybym jeszcze tylko potrafił nie oglądać się za siebie i żebym niczego nie spieprzył. Myślenie jest jednak trudne. Totalny mętlik w głowie i mieszanina emocji oraz uczuć. Muszę to jakoś zneutralizować, więc obejrzę sobie Greys'ów. Może uda się nawet przechylić szalę na ciemną stronę.

07 stycznia 2012

Heavy Cross

Jako że moje ambitne plany spędzenia dnia na nauce i zgłębianiu charakterystyki mniejszości etnicznych w Indiach spełzły na niczym, a raczej zostały chamsko zepchnięte na dalszy plan, czas zorganizowałem sobie w przyjemniejszy sposób. Oprócz standardowego oglądania anime, zagłębiłem się dziś w trochę inne tematy, chociaż nadal pozostałem w kręgu azjatyckim. No, przynajmniej do pewnego momentu.
Dla osób, które nie są całkiem świadome mojej "tożsamości", to co napiszę dalej może być szokiem, ale w sumie znamy się już tyle czasu, że chyba nie powinno być większego "halo". W dodatku takie osoby, które nie mają takiej wiedzy, a czytają tego bloga, są w przerażającej mniejszości, bo da się je policzyć na palcach jednej ręki. Ale wszystko po kolei - może jakoś się uda. Szperając po sieci natrafiłem na kilka pozycji, które mnie nawet zainteresowały i postanowiłem czym prędzej się z nimi zapoznać. W tej chwili został mi jeszcze jeden film do obejrzenia - taki o lesbijkach. Wiem, nuda jak sto pięćdziesiąt. Dlatego zostawiłem na koniec, mimo pozytywnych opinii na filmwebie. Na pierwszy ogień poszedł za to film o gejach. Żeby było lepiej - film o japońskich gejach! Takich z Japonii! Gratka. Tu chyba powinna się niektórym zapalić czerwona lampka. Po co miałbym oglądać film o gejach? Dam Wam szansę na posnucie domysłów. Wracając. Film nawet ciekawy, chociaż tak japońsko słodki i na końcu nieco przerysowany może. Co się wyróżniało to japoński Harry Potter - w stylówie tego kolesia widać dużą inspirację małym czarodziejem. Pff. Tylko był trochę bardziej pokręcony i mroczny. W końcu kto normalny rzuca się na ludzi z nożem? No, pewnie paru by się znalazło. Mniejsza o to.
Następnym filmem po jaki sięgnąłem, jest film produkcji polskiej. Dokument. Chwytliwy tytuł nawet - "Coming out po polsku". Ciekawy nawet, mimo że formuła trochę oklepana. Nie jestem pewien czy nie był to opis dalszych losów osób występujących w "Homo.pl" albo ewentualnie na odwrót. Generalnie myk w filmie polegał na tym, że zebrali kilka osób ze środowiska LGBT, posadzili ich przed kamerą i kazali opowiadać o swoich przygodach z własną seksualnością, o zmaganiach i walkach ze sobą i innymi ludźmi - nawet wstawki z parady były. Osobiście uważam, że fajna sprawa, taki film. Tylko nie jestem pewien, czy trafi on do tych, do których ma trafić (albo miał trafić, bo wyprodukowany był w 2008 roku), czyli osób "spoza środowiska" (i nie, nie mam tu na myśli kolesi, którzy wpisują to na swoich homo-profilkach na rozmaitych portalach). Z drugiej strony, naszła mnie refleksja, że ciężko mi się utożsamiać z problemami przedstawionymi w filmie. Przynajmniej na tym etapie mojego życia. Nie pragnę zawarcia związku partnerskiego, nikt mnie nigdy nie pobił z powodu orientacji, nie miałem też jakichś nadzwyczajnych "wyjść z szafy", mój chłopak się nie powiesił, ani nic w ten deseń. Chociaż jeszcze wszystko przede mną. Przecież dopiero od niedawna coś działam na tym polu. Najgorsze starcia jeszcze przede mną, ale nie jest też tak, że mam jakieś parcie na, jak to mówią, "obnoszenie się" czy też "afiszowanie się" ze swoją orientacją. Po prostu jakiś czas temu postanowiłem, że jak rozmowa zejdzie na ten temat albo gdy ktoś mnie zapyta to nie będę owijał w bawełnę. Inną sprawą jest to, że ja ostatnio prawie z nikim nie rozmawiam. Wiem - zupełnie nieistotny szczegół.
Tak się teraz zastanawiam, do czego miał się odnosić tytuł posta (czy one kiedykolwiek miały coś wspólnego z treścią?) i wydaje mi się, że miała być wstawka o tym, jak ciężkie jest brzemię, jakie musi spoczywać na barkach faceta-geja żyjącego w Polsce. Gdzieś mi to chyba umknęło. Nie mogę się dłużej skupić na pisaniu, bo czeka na mnie partyjka League of Legends. Znowu będą mnie wyzywać od noobów po angielsku. Fun.

04 stycznia 2012

Heavy on my heart.

Ostatnio czuję się niesamowicie przytłoczony wszystkim co mnie otacza. Ciężko mi się podnieść rano z łóżka i to bez różnicy czy spałem 3 czy 8 godzin. W tramwaju siedzę i tępo gapię się na innych pasażerów linii 23. Czasem przez głowę przejdzie mi jakaś myśl albo spostrzeżenie na czyjś temat.
Ale wielki tyłek! Strasznie psuje całokształt. Fajne buty. Ciekawe gdzie kupił. Niby takie stare baby, ale tematy mają niczym nastolatki! A ten facet tylko na nie zerka i się uśmiecha pod nosem. Myśli, że jak ma wąsy to nikt nie zauważy! Ja widzę. Ciekawe, jakiego typu dzieciaki chodzą do tego prywatnego liceum? Pewnie coś na wzór amerykańskich nastolatków. W Polsce w ogóle są takie nastolatki? Ci wyglądają całkiem przeciętnie. Może mają trochę lepsze ciuchy niż inne. Co się porobiło... Ja w ich wieku w ogóle nie zwracałem uwagi na ciuchy, a wydanie 200zł na spodnie było absurdem. Świetnie. Gadam jak emeryt. Jedź, jedź, jedź! Ależ się wlecze. Gdzie taka stara torba jak ty jedzie o 7 rano? Jeszcze pewnie byś chciała, żeby ktoś ci miejsca ustąpił. Na mnie nie licz. Wyglądają na przyjaciół. Ciekawe o czym rozmawiają. Też bym chciał mieć przyjaciela. Rozmawianie w tramwaju jest takie niezręczne. Wszyscy słyszą. 
Wysiadam i snuję się w kierunku miejsca pracy. Nie chce mi się tam iść, ale idę, bo co innego mam zrobić? Nie lubię tego poczucia wypalenia. W moim przypadku to zawsze przychodzi tak szybko. Przez to nie wyobrażam sobie swojego życia w harmonii i jako takiej stabilizacji. Ciągłe zmiany też są złe. Ileż można zaczynać od początku? Przez ten ciężar czuję jakbym nie mógł swobodnie oddychać. Szkoda, że Hallsy, albo inne tego typu cukierki, nie działają tak jak na reklamach. Raz sobie possiesz i od razu czujesz się lepiej. Skojarzenia związane z seksem oralnym są tu zupełnie nie na miejscu, świntuchy! Mogłoby to w końcu minąć. Czy ja naprawdę nie potrafię cieszyć się życiem? Tak mi dziś przeszło przez myśl - jaki ja właściwie jestem? Szczęśliwy? Zadowolony z siebie? Z życia? Może nieszczęśliwy? Nic w sumie nie pasuje. Jestem taki... nijaki. Ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy. Jestem bo jestem. Taki nic nieznaczący ja. Taka ledwo widoczna kropka, punkcik. Ludzka egzystencja doprawdy jest dziwna.

01 stycznia 2012

Sober

Pożegnanie starego i powitanie nowego roku przebiegło bez większych rewelacji. Mój plan, aby zalać się w trupa trochę nie wypalił, ale chociaż było miło. Wypiłem jakieś 5 litrów piwa (jakiś niemiecki szajs), pożarłem pudło żelek-ośmiorniczek i kilka paczek chipsów, pogadałem, pośmiałem się, krótko mówiąc - było miło. Miałem mały problem z powrotem, bo okazało się, że akurat o tej samej porze 80% ludzi zdecydowało się wrócić do domu. Autobusy zawalone, żadnej wolnej taksówki, a do domu dość daleko. Na szczęście złapałem przypadkowy tramwaj.
Wstałem rześki jak nigdy, chociaż ktoś obudził mnie rano nachalnym dzwonkiem u drzwi. A może mi się przyśniło? Budząc się, moim oczom ukazał się nieziemski burdel. To na pewno mój pokój? - pomyślałem. Jak to się stało, że wcześniej nie widziałem tego syfu? Co gorsza, reszta mieszkania wcale nie wyglądała lepiej.
Po pochłonięciu na śniadanie połowy świątecznego makowca, który przywiozłem z domu, postanowiłem zająć się sprawą. Chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo chciało mi się posprzątać. W trakcie oczywiście napatoczył się mój współlokator - Pisarz. Wyłonił się z tej swojej nory, w której siedzi non-stop i nie daje znaku życia. Po lawinie idiotycznych pytań i spostrzeżeń na temat technik sprzątania i moich, niby bliskich, relacji z Sylwią, rzucił błyskotliwą uwagę o tym, że jak on się wprowadzał to nie sprzątałem (niby czemu miałbym to robić?), a teraz, gdy wprowadza się ten nowy (od jutra będziemy mieli nowego kolegę) to sprzątam. Uff - to było chyba najbardziej wielokrotnie złożone zdanie jakie świat widział. Nie wiem też czy ma jakikolwiek sens. Wracając. Denerwuje mnie ten człowiek. Z niecierpliwością czekam, aż zeżre kolejną kostkę toaletową. Wtedy już chyba zwrócę mu uwagę i pozdzieram te jego cholerne Wróżki i Odlotowe Agentki z drzwi. Taki mały bunt. Jakoś nie mogę pozbyć się tego złego nastawienia do jego skromnej osoby. Rzadko mi się to zdarza. On ma w sobie jednak coś odpychającego. Nie wiem jeszcze co zrobić z tym fantem, ale prędzej czy później jakoś trzeba będzie to rozwiązać. Koniec końców, wszystko lśni czystością - nawet lodówka, którą obiecałem umyć w sierpniu, ale jakoś się nie złożyło, jak do tej pory.
Fajnie tak sobie popisać o zwykłych, codziennych sprawach. Ciekawe od kiedy sprzątanie jest dla mnie codziennością? Jestem prawie jak Bridget Jones. Z tym, że ona miała bardziej fascynujące życie niż ja.

PS Kacha! Dzięki za te japońskie cukierki o smaku liczi! Pychota! I tak wiem, że nigdy tego nie przeczytasz.