22 kwietnia 2012

And it really breaks my heart.

Nie mogę się pozbyć tego cholernego uczucia. Jakby serce miało mi pęknąć. Tak zupełnie bez powodu. Rozpaść się na kawałki i po prostu zakończyć swe bicie. Nie potrafię doszukać się przyczyny takiego stanu. Co gorsza, inni też to we mnie zaczynają widzieć. Od dwóch dni słyszę tylko jak pytają: Masz kryzys? Coś się stało? Wyglądasz na zmęczonego i jesteś jakiś bez życia. Jestem zmęczony. Cholernie zmęczony. Doba dzieli się na czas kiedy pracuję, czas kiedy śpię i czas kiedy jem. Mimo wszystko zmęczenie, które daje mi się we znaki, nie jest zmęczeniem fizycznym. To byłoby całkiem miłe. Coś mnie zżera od środka. Wszystko przestaje mieć znaczenie. Ciało to tylko ciało. Człowiek jest tylko człowiekiem. Czuję jakbym był ślepcem, u którego nie wyostrzyły się inne zmysły na miejsce utraconego wzroku. Dotykam, czuję, słyszę, smakuję, ale w istocie ani trochę nie zastępuje to tego brakującego elementu. W głowie ciągle kłębią się myśli i nasuwają pytania, które zostają bez odpowiedzi. Piętrzą się tylko nieskończenie. Obawiam się, że już tak zostanie na zawsze. Masochizm.

09 kwietnia 2012

Nie jestem biały i nie jestem czarny.

Święta to dziwny i trudny dla mnie czas. Muszę swój pobyt w rodzinnym mieście podzielić na dwie części - pobyt u matki i pobyt u ojca. Obie te części różnią się zasadniczo. Już dawno zauważyłem ten podział. U matki jest bardziej na luzie, swojsko, prosto, ale i bardziej dramatycznie. Wszystkie najbardziej przypałowe akcje wydarzyły się w moim domu rodzinnym. Nie oznacza to, że rodzina ze strony matki to totalne wieśniaki. Jak trzeba to potrafią się zachować jak trzeba, tylko czasem nie znają umiaru. Często myślę, że nie pasuję ani trochę do tego klimatu. Jestem za sztywny. Chociaż bawią mnie okrutne żarty moich braci i całe opowieści o dziejach mojej wioski i personach przewijających się w jej historii - o Pięknej Pani Dance, która ma trzy córki pijaczki, z czego jedna oddała własnego dzieciaka do domu dziecka; o Elżbiecie, której małżonek Jerzyk wraz z synem Tomaszem zamawiają taryfą kaczkę ze śliwką do domu, a tak w ogóle to Tomasz jest dyrektorem w Castoramie, tylko ostatnio stał na ochronie; o świętej pamięci Ryśku (aka Taisho), co się zachlał na śmierć; o tym, że u sąsiadów jest cały zwierzyniec - Kobra, Koński Łeb, Kot i Kundel; o miejscowych pijaczkach; o sąsiadce, która co trzy miesiące chodzi po domach i pyta, czy może wziąć tusz, a przy tym jest obleśna do kwadratu. Dziś śmiałem się, że moi bracia powinni napisać jakąś kronikę czy coś w tym rodzaju, wraz z oryginalnymi tekstami, których zwykły śmiertelnik, nie uczestniczący w życiu mojej wioski, nie jest w stanie ogarnąć. Na dobrą sprawę, poziom był niekiedy żenujący, ale przynajmniej nie było tego poczucia, że czuję się gorszy niż oni. Dokuczała jedynie ta świadomość odmienności, braku wpasowania się w towarzystwo. U ojca z kolei jest zupełnie inna bajka. Wszyscy są tacy "ą" i "ę", obyci w każdym temacie, wygadani, błyskotliwi i tak naprawdę idealni do porzygu. Lubię ich, bo przyjemnie spędza się z nimi czas, ale jednak z trudem muszę przyznać, że przez lata nabawiłem się przez nich ogromnych kompleksów. Zawsze czułem się jak czarna owca, w porównaniu z kuzynostwem. Ciągle się to jakoś na mnie odbija. Widać to na każdym kroku - oni stawiają przede wszystkim na karierę: on jest wojskowym, ona pracuje w jakiejś firmie, gdzie ma służbowe auto i cholera wie co jeszcze, mimo że jest młodsza ode mnie. A ja? Co mam ja? Do czego ja dążę? Mnie chodzi jedynie o to, aby przeżyć swój czas w spokoju i względnym zdrowiu, tak żeby nie być na niczyjej łasce. Wcale nie muszę mieć góry pieniędzy, pięknego domu, samochodu etc. Chciałbym też znaleźć kogoś, z kim będę mógł dzielić ten czas, chociaż już się w pewnym sensie zacząłem godzić z myślą, że może to być trudne do zrealizowania. Jestem trudnym człowiekiem. Stwarzam sobie problemy, których najprawdopodobniej nie ma, nie potrafię szczerze porozmawiać o tym, co mnie boli i o tym co czuję. Trudno budować coś trwałego z taką osobą. Jak mogę się z nimi równać? Czasem pocieszam się, że to też kwestia różnic w wychowaniu. Moi rodzice mnie zawsze rozpieszczali, dlatego teraz potrafię niewiele, chociaż staram się nadgonić. Wujek znowu ich tak zahartował, że nie ma nawet mowy, żeby dał im coś za darmo - może odsprzedać, albo niech spadają. W dni takie jak dziś, gdy mam okazję siedzieć z nimi wszystkimi i obserwować to niejako z boku, widzę te wszystkie różnice, widzę tę przepaść jaka nas dzieli. Czasem mam wrażenie, że mój własny ojciec żałuje tego, że ja nie jestem inny, że nie może się mną pochwalić, że nie potrafię zabłysnąć w tym towarzystwie. Tylko siedzę i uśmiecham się głupio, popijając Johnny'ego Walkera, bo przecież gorszych trunków się tu nie pije. Przynajmniej nie jako gwóźdź programu. Atrakcją wieczoru był moment, kiedy zaczęto prezentować zawartość "barku" - 3- i 5-litrowy Smirnoff, Rakija, którą przywiozłem z Chorwacji (jedyny prezent ode mnie, którym ojciec mógł się pochwalić), "książki" (nalewki, wódki i inne trunki w opakowaniu na wzór książek) etc. Szczególnie dziwnie czułem się także na samym początku, jak tylko przekroczyłem próg mieszkania - wszyscy spojrzeli na mnie jakbym przyleciał z kosmosu: "Ale Ty jesteś chudy!", "Nawet nie masz siły dźwigać tej torby!" lub same wymowne spojrzenia z nutką politowania. Może po prostu przesadzam i to wszystko to wytwory mojej wyobraźni, podlanej tendencją do ostrej samokrytyki? Najgorsza w tym wszystkim jest właśnie ta świadomość tego, że odstaje się od reszty. Chociaż był czas, kiedy na siłę starałem się być kimś innym, kimś lepszym, kimś wyjątkowym, kimś oryginalnym, nietuzinkowym, niestandardowym. W gruncie rzeczy to dość chore, bo do czego mnie to niby doprowadziło? Swoją drogą, to ten Johnny Walker ma jakąś magiczną moc rozwiązywania języka, bo chociaż wypiłem go dość sporo i nie czuję się schlany jak świnia, to bardzo się otwieram, jak widać po długości posta. Pomijam jego jakość. Nie zastanawiam się nad formą i stylistyką - po prostu piszę co mi przyjdzie na myśl, czyli to wszystko co mi się przez cały dzień w tym pustym baniaku zebrało.
Jutro każą mi iść do kościoła. Jakaś tragedia. Nie byłem w kościele od lat, bo niby po co? Ale jutro wypada rocznica śmierci dziadka. Nawet nie wiem która. Ten czas ucieka tak szybko, że straciłem już rachubę. Coś czuję, że ta noc będzie obrzydliwie długa. Nie dość, że kolana się odzywają to mózg wykazuje wzmożoną aktywność w postaci miliona myśli na minutę. Z jednej strony chciałbym już być w pociągu do Krakowa. Przynajmniej skończę te książki, które już zacząłem - "Zawieście Czerwone Latarnie" i "Podróż do Afganistanu" - zaskakująco szybko mi poszło czytanie. Polecam. W Matrasie dałem za nie grosze, a lektury całkiem fajne, jeśli ktoś lubi ten typ literatury. Aczkolwiek Su Tong przesadził z tą nowelą o zbieraniu psich gówien z drogi. Ale może jednak nie będę zdradzał fabuły.
Maanam nie chce się ode mnie odczepić. W dodatku, w mojej pamięci ciągle miga pewien Ktoś, kto był dla mnie ważny, ale wtedy tego nie doceniałem, a teraz już nic z tego nie pozostało. Jak już wspominałem - dobry jestem w stwarzaniu sobie problemów. Dziś mógłbym jeszcze długo tak pisać o głupotach, ale może przystopuję. I tak pewnie mało kto dotrwa do końca. No i nastąpił przełom! Pierwszy post z polskim tytułem.

05 kwietnia 2012

Beautiful Burnout

Jakoś nie potrafię się z tym uporać. Z tym stanem, w jakim się znajduję. Przytłaczające. Wydaje mi się, że moje serce ugina się pod niebywale dużym ciężarem. Jakby miało zaraz pęknąć i rozpłaszczyć się jak naleśnik. Uczucie z serii tych najbardziej trudnych do określenia. Najgorsze co może człowieka spotkać - niepewność uczuć. Gdy jesteś szczęśliwy lub nieszczęśliwy przynajmniej czujesz, że żyjesz. W sercu maluje się konkretny obraz i jesteś w stanie na niego zareagować - śmiejesz się lub rozpaczasz. Zawsze czekam na ten moment, kiedy po długim czasie tej nieokreśloności uczuć, w końcu zalewa mnie fala, z którą coś idzie. Nieważne czy to łzy i smutek czy też szalona euforia. Cokolwiek, co pozwoli czuć się człowiekiem. Nie znając swoich uczuć nie możemy nazywać się ludźmi. Do takich wniosków przynajmniej doszedłem, jak dotychczas. Głównie obserwując samego siebie. Chociaż może nie jestem najlepszym przykładem do tego typu "badań". Prawda jest chyba taka, że jestem dość strasznym człowiekiem. Wydaje mi się, że potrafię dawać tylko złudne nadzieje, by za chwile je odebrać i podeptać. Szybko się spalam, a ogień trawi także tych, którzy są zbyt blisko. Potem zostaje tylko popiół, a ja jestem już kimś innym. Wtedy nawet nie rozpoznaję siebie. Ba. Nawet nie wiem kim jest to moje "ja". Nie potrafię tego określić. Wtedy ludzie wypytują mnie o przyczyny mojego zachowania i inne tego typu rzeczy, na które odpowiedzi nie potrafię im udzielić. Sama rozmowa zresztą jest dla mnie czymś strasznym. Nie umiem tego robić. Nie w wypadku, kiedy to dotyka i dotyczy mnie i tego co czuję, albo tego czego nie czuję. Czasem myślę, że to moja chora duma nie pozwala mi na niektóre posunięcia. Kiedy raz postanawiasz zamknąć się na świat, trudno jest później otworzyć się na nowo. Powiedziałbym, że jest to wręcz niemożliwe. Niektórych ran nawet czas nie jest w stanie uleczyć. Muszę to wszystko jakoś przeczekać, a potem znowu zacząć od początku. Może nie popełnię tych samych błędów? To takie rozczarowujące, kiedy dajesz sobie kolejną szansę, a za chwilę wiesz, że z chwilą gdy sobie ją dałeś, tak naprawdę wszystko się skończyło. Zaprzepaściłeś ją.

Rozmowa to okropne nudziarstwo. Sprowadza się do tego, że ty mnie okłamujesz, a ja ciebie. Kiedy ludzie zaczynają rozmawiać, podejmują pełną hipokryzji grę manifestowania uczuć. 

Lotos (Su Tong, Zawieście Czerwone Latarnie)

PS Od dwóch godzin usiłuję się spakować, ale jakoś za cholerę nie wychodzi. Może w ogóle się nie spakuję i pojadę na spontanie? 

01 kwietnia 2012

Keep the streets empty for me.

Chciałbym tu napisać strasznie dużo rzeczy, ale jakoś nie potrafię. Słowa nie układają się w rozsądne zdania, w głowie mam mętlik. Targają mną zupełnie skrajne emocje. Nie lubię tego stanu. W dodatku po raz kolejny jestem w tym dziwnym punkcie, na zakręcie życiowym, chciałoby się rzec. No, może przesadziłem. W każdym razie chodzi o to, że nie umiem utrzymać jakiejś równowagi w swoim życiu. Zawsze znajdzie się coś, co burzy harmonię. Wpadam przez to w jakąś "cichą furię". Mam ochotę rozwalić wszystko i pozabijać (no, nie tak dosłownie) wszystkich w zasięgu wzroku. Oczywiście nie przekłada się to w żaden sposób na rzeczywistość, bo należę do osób, które tłumią w sobie emocje. Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem dwulicowy i nieszczery - chyba nie jest to takie dalekie od prawdy. W dodatku jestem cholernym egoistą, ignorantem i pewnie tchórzem. Zawsze chcę uciec od swoich problemów, zostawić je gdzieś w tyle, zamieść pod dywan. A one mnie w końcu doganiają, robią swoje, ja wygrywam lub przegrywam i wszystko zaczyna się od nowa. Wszystko jest takie niewyraźne, rozmyte. Totalnie nie wiem za co się zabrać. Nagle okazuje się, że w szaleńczym tempie zmierzają ku mnie wyzwania, którym nie sądzę abym podołał. Nie widzę celu, nie wiem dokąd idę, foch z przytupem (So gay).
Dzisiejszy dzień był dziwny. A. wpadła w straszną ekscytację z powodu cyborgów i nie mogła przestać gadać przez 20 minut. Pocieszna dziewczyna, ale czasem przesadza. Zwłaszcza, że jak już zacznie to nikt nie wie o co jej właściwie chodzi. To takie japońskie, mangowe wręcz, jeśli chodzi o nią. Gdy wróciłem do domu, czekała na mnie kolejna niespodzianka. Niby 1 kwietnia, ale bez przesady. I to wcale nie był żart. Pisarz przyprowadził na mieszkanie jakąś panią Ewę, wręczył jej uroczyście zrywkę z różnymi skarbami typu ścierka, domestos i pronto, po czym kazał jej sprzątać. Oczywiście za pieniądze. To chyba nie jest normalne. Nie na "mieszkaniu studenckim". Czy to naprawdę taki problem, żeby posprzątać raz na jakiś czas?