17 grudnia 2011

Broken Glass

Zawsze cieszę się, gdy nadchodzi weekend, w który mam zjazd. Cieszę się przeważnie dlatego, że mogę spędzić trochę czasu z fajnymi ludźmi. Powygłupiać się, pośmiać, pogadać, powymieniać poglądami i to zupełnie bez zobowiązań. W sumie, w ostatnim czasie, ludzie z grupy to jedyne osoby, z jakimi utrzymuję jakikolwiek kontakt, nazwijmy to, "rzeczywisty" - tzn. realny, offline, twarzą w twarz, a nie przez magiczne okienko komunikatora. Chociaż nie są to trwałe więzi, bo poza szkołą nic nas nie łączy, nie spotykamy się, nie dzwonimy etc. to jednak cieszę się, że udało mi się jakoś wpasować w grupę (no, może nie od razu, ale jednak).
Dziś po raz pierwszy żałowałem, że przy zapisach na studia wybrałem ten nieszczęsny japoński. Czemu nie wziąłem chińskiego? Teraz, z perspektywy czasu, chiński wydaje się fajniejszy, ciekawszy. Same Chiny wydają się być fascynujące. Nigdy bym nie przypuszczał, że historia tego państwa tak mnie wciągnie, zainteresuje. Z drugiej strony, nie interesuje mnie zupełnie ich kultura, życie codzienne, obyczaje. Przynajmniej nie w takim stopniu jak kultura japońska. Ale wracając... Dziś pierwszy raz żałowałem wyboru języka. Japoński zawsze mi się podobał, miał w sobie to coś, co mnie przyciągało i sprawiało, że chciałem się go nauczyć. Dodatkowo sama nauka do tej pory była raczej przyjemnością aniżeli koniecznością czy przymusem. Teraz sam nie wiem, czy tego chcę czy nie. Nie wiem też czy zniechęciła mnie lektorka (native), która totalnie nie potrafi skomunikować się z 80% grupy (pozostałe 20% to osoby, które wcale nie potrzebują tego kursu, ponieważ uczą się języka n-ty rok), czy to mój brak zaangażowania i lenistwo. Generalnie to cały mój entuzjazm znika w sobotę, po wykładzie prof. K., nagminnie demotywującego nas swoją monotonną i płonną mową nt. stypendiów i osiągnięć innych, wybitnych jednostek, z którymi taki zwykły ja nie mogę się równać.
Szczerze, to sama myśl o mojej przyszłości, w jakiejkolwiek dziedzinie, przyprawia mnie o dreszcze. Co ja ze sobą zrobię? Nie umiem sobie tego jakoś wyobrazić. Nie widzę nawet siebie kończącego te studia, a co dopiero osiągającego cokolwiek w tej dziedzinie. Obawiam się, że moje życie będzie niesamowicie nudne, szare i przygnębiająco przeciętne, a to wszystko w najlepszym wypadku.
Czemu człowiekowi tak trudno dostrzec swoje zalety? Mogłoby się wydawać, że uświadomienie sobie własnych niedoskonałości jest sprawą trudną, ale dla mnie jakoś to nie działa - w końcu mogę wymienić kilkanaście swoich wad, bez większego trudu. Ciężko zaś znaleźć jakąś zaletę mojego bytu na tym świecie. Bo co ja właściwie potrafię zrobić? Jaki ja mam talent? Jakie kompetencje? Do czego się nadaję? Skąd mam wiedzieć, jaką drogę obrać, żeby być dobry w swoim fachu i jeszcze czerpać z tego przyjemność? Być może muszę pogodzić się ze smutną prawdą, że w życiu jednak nie ma happy endów i skończył się okres, w którym wszystkie złe rzeczy omijały mnie tylko ze względu na to, że przecież "ja jestem mną" - a skoro "ja jestem mną" to nic złego przytrafić mi się nie może. Fajne było to dziecinne, naiwne myślenie. Chciałbym jutro się obudzić i wiedzieć czego w życiu chcę. Zawsze zazdrościłem ludziom tej "umiejętności" i determinacji. Zawsze podziwiałem takich ludzi i pocieszałem się, że w końcu któregoś dnia i ja będę wiedział co jest naprawdę w życiu dla mnie ważne, czego chcę, czego pragnę i o czym marzę. Dziś nie umiem tego zdefiniować. Czy ja w ogóle kiedykolwiek miałem marzenia? Nie potrafię sobie przypomnieć. Wiem, że jako dzieciak chciałem być architektem albo archeologiem. Nie żadnym strażakiem, policjantem czy lekarzem. Ewentualnie kierowcą autobusu. Cóż... na żadną z tych fuch nie mam dziś najmniejszych szans. No, może z tym archeologiem bym dał radę - pomachać trochę łopatą w jakimś dole, po czym pozamiatać kawałek garnka i kilka kości.
Odnoszę wrażenie, że ten mój słomiany zapał i brak zaangażowania przewija się przez wszystkie możliwe aspekty mojego życia. Nie potrafię się oddać czemuś, a nawet komuś. Nie potrafię dać z siebie wszystkiego, ani nawet połowy. Wszystko co robię jest mechaniczne, pozbawione sensu i jakiejś głębszej motywacji. Czy tak już będzie zawsze? Mam się z tym pogodzić w myśl powiedzenia "ten typ tak ma"?
Dziś w kółko powtarzałem sobie jedno, krótkie zdanie - "Nie poddawaj się."
Mam tylko nadzieję, że będę potrafił nie poddać się. Chyba nie zniósłbym kolejnego rozczarowania - zarówno mojego jak i INNYCH.

2 komentarze:

  1. Ja w dzieciństwie chciałam być prawnikiem... O przepraszam! Nadzianą Panią Adwokat, by bronić niewinnych. Niestety idee szybko zostały skonfrontowane z rzeczywistością. A teraz? Nie wiem czego chcę. Może zacznę się kujonić na maxa i zrobię studia doktoranckie, lub jak mój kolega mnie pociesza "w spożywczaku". i jest jeszcze jedna, prywatna kwestia...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak sobie myślę, że chyba zmienię czcionkę, bo ta jest jednak męcząca w czytaniu. :O

    OdpowiedzUsuń